Dlaczego Marysia po 40-tce stała się Wielkim Odkrywcą?
„Czemu Pani płacze?”
Zapytał ktoś serdecznym tonem, a gdy moja Mama podniosła głowę zobaczyła pochyloną nad sobą postać mężczyzny w lekarskim kitlu i jego twarz przyozdobioną okularami. Był 1978 rok, miałam wtedy 3 latka i czekałam na Mamę leżąc w łóżku na oddziale dziecięcym w szpitalu w naszym rodzinnym Koninie. A Mama właśnie dowiedziała się, że kość udową mojej lewej nogi zaatakował złośliwy nowotwór i aby powstrzymać chorobę to nogę trzeba amputować. Lekarzem, który zainteresował się dlaczego Mama siedzi sama na szpitalnym korytarzu i zalewa się łzami był Doktor Piotr Janaszek, specjalista ortopedii i rehabilitacji.
„Niech Pani napisze do Poznania, do prof. Wiktora Degi”
– To wybitny ortopeda. Niech Pani poprosi go o pomoc. A odpowiednie słowa podyktuje Pani serce – podpowiedział Mamie Doktor Janaszek i przekazał jej adres kliniki w Poznaniu, gdzie pracował prof. Dega. Mama list dyktowany miłością i strachem napisała i wysłała, a Profesor odpowiedział w ciągu tygodnia zapraszając nas na konsultację. – Żadnej amputacji nie będzie. Usuniemy raka z kości. Uratujemy tę nóżkę. Ale uprzedzam: łatwo nie będzie – powiedział Profesor, gdy już obejrzał mnie i wszystkie wyniki moich badań.
Łatwo rzeczywiście nie było.
Po długiej operacji byłam jeszcze poddawana chemioterapii i radioterapii. Zaczęła się też intensywna, ciężka rehabilitacja, abym mogła rozwijać się ruchowo tak jak moi rówieśnicy. Trwało to kilka lat, także podczas stanu wojennego. Gdy Mama chciała odwiedzić mnie w szpitalu musiała starać się o specjalną przepustkę, która dawała jej prawo do opuszczenia Konina i wjazdu do Poznania. Byłam więc w szpitalu głównie sama. Nie tylko ze względu na trudności w podróżowaniu. W domu rodzice musieli zająć się także swoją pracą i opieką nad trójką mojego rodzeństwa.
„W Koninie jest mój uczeń. Niech się Pani go trzyma”.
Tak zalecił Mamie prof. Dega, gdy wypisywał mnie po leczeniu do domu. W ten sposób trafiłam pod stałą opiekę Doktora Janaszka nazywanego po prostu Doktorem Piotrem. A oddział rehabilitacyjny Doktora Piotra w ogóle nie przypominał szpitala. U Doktora Piotra nie chodziliśmy przez cały dzień w pidżamach, ale w dresach. U Doktora Piotra czas między ciężkimi ćwiczeniami wypełnialiśmy zabawami i zajęciami w różnych kołach zainteresowań. U Doktora Piotra nie panowała cisza tylko dziecięcy gwar przeplatany koncertami na afrykańskich bębnach w wykonaniu samego Doktora.
Najważniejsze w całym roku były wakacje.
Bo w wakacje Doktor Piotr organizował w Mielnicy obozy harcerskie wspólne dla dzieci niepełnosprawnych i zdrowych. Z tych pierwszych, na których byłam jako 7-latka mam jedynie drobne błyski wspomnień. Pamiętam za to doskonale te, na które wyjeżdżałam już jako 10-11 letnia harcerka. Do dziś słyszę melodię „Pobudka wstać – koniom wody dać!”, którą o 7.00 rano wygrywał na trąbce Doktor Piotr, aby obudzić cały obóz. I wstawać wtedy musiał każdy bez względu na kondycję i niepełnosprawność. Zasada była prosta: jesteś sprawniejszy to pomóż temu, który jest mniej sprawny. Do dziś chowam w pamięci mielnickie obozy z ich ogniskami, na których Doktor Piotr grywał na gitarze, wycieczkami kajakowymi, pluskaniem w jeziorze i pierwszymi zauroczeniami. Mielnickie wakacje nauczyły mnie też empatii, zrozumienia, bezinteresowności w niesieniu pomocy innym. I to zostało we mnie do dziś, chodź moje…
… życie poza rehabilitacją toczyło się zwykłą ścieżką.
Rak się wycofał i jak dotąd mnie znowu nie zaatakował. Dzięki rehabilitacji poruszałam się samodzielnie. Ukończyłam szkołę podstawową, a potem zawodową o profilu handlowym. I pewnie uczyłabym się dalej, albo poszła do pracy, ale poznałam mojego męża, urodziłam w ciągu kilku lat dwóch synów i zostałam w domu. Zajęłam się rodziną i czekałam spokojnie na ten czas, gdy znowu zajmę się sobą. A gdy nadszedł ten czas…
Najpierw zostałam wolontariuszką.
Kiedy moi chłopcy już podrośli i częściej ich nie było w domu, niż w nim byli. Uznałam wtedy, że mogę zaangażować się w coś nowego. To, że będę wolontariuszką w Fundacji im. Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ było dla mnie zupełnie naturalne. Pomagając w codziennej pracy Fundacji miałam poczucie, że oddaję choć część tego dobra, które otrzymałam od Doktora Piotra. Z czasem okazało się, że tego dobra oddaję tak wiele i robię to tak dobrze (ukończyłam kurs asystenta osoby niepełnosprawnej), że wyróżniono mnie zaszczytnym tytułem Wolontariusza Roku 2020 miasta Konin. A potem wykonałam dwa kroki w przeszłość, aby…
… zbudować swoją przyszłość.
Po pierwsze: zapisałam się do liceum uzupełniającego i ja, kobieta po 40-tce, uczyłam się razem ze swoimi synami, aby przystąpić za jakiś czas do matury. Po drugie: pojechałam… na kolonie dla dzieci niepełnosprawnych organizowane przez Fundację Doktora Piotra. Tym razem jako wolontariuszka opiekunka „Małych Odkrywców” – bo tak nazywają się i kolonie i ich uczestnicy. A pojechałam tam po to, aby sprawdzić w praktyce czy ja, była kolonistka, nadaję się na kolonijnego wychowawcę. Bo ja, byłe niepełnosprawne dziecko, taki mam plan na dalsze życie, aby pomagać innym dzieciom niepełnosprawnym. Czy mi to wychodzi? Pewnie tak, skoro moi synowie patrzą z zazdrością na radość, którą otaczam „Małych Odkrywców” i skarżą się, że dla nich jestem bardziej stanowcza. Zastanawiają się też jak to będzie, gdy dostanę już prawo jazdy i będę codziennie jeździć do Osady Janaszkowo. Bo tym razem to mnie częściej nie będzie, niż w nim będę. Ale przecież jest tylu „Małych Odkrywców”, którym trzeba pomóc stać się Wielkimi.