Ten trzask usłyszałem, gdy dotknąłem tafli wody. Jakby coś chrupnęło. Tak cicho jak pękająca w palcach zapałka. Nie wiedziałem wtedy, że to dźwięk łamanych ludzkich kości. Ten jeden odgłos, a potem towarzyszące mu zdarzenia zmieniły moją codzienność, możliwości, zamiary, marzenia. Uczyniły mnie zupełnie innym człowiekiem, niż planowałem.
Czy zostałbym marynarzem? Czy, tak jak śpiewa Krzysztof Krawczyk – miałbym dziś na skórze tatuaże? Nie sądzę… Choć obowiązkową służbę wojskową odbyłem w marynarce wojennej. Obowiązkową, bo to był 1994 rok. W lipcu tamtego roku, do którego sięgam teraz pamięcią, mijały właśnie 3 miesiące od kiedy wróciłem z jednostki wojskowej w Darłówku. Miałem 22 lata i spory jak na tak młodego człowieka dorobek życiowy. Skończyłem szkołę zawodową z fachem montera radiowo-telewizyjnego w rękach. Zaliczyć technikum już nie zdążyłem. Miałem 19 lat gdy na świat przyszła moja piękna córka. Uczyłem się więc życia nie w ławce, przed tablicą, ale pracując na rodzinę.
Wyłączyli nam wodę. Na jeden, cały miesiąc. Takie były czasy, że rury wodno-kanalizacyjne w blokach remontowano w wakacje. 14 dzień lipca 1994 r. spędziłem wraz z młodszym bratem i kolegami nad Jeziorem Mikorzyńskim w pobliżu rodzinnego Konina. Wróciliśmy ok. 21.00. W domu wykąpać się nie mogliśmy. Wybraliśmy się więc całą ekipą na miejski, odkryty basen, aby skorzystać z tamtejszych prysznicy. Późna pora i zamknięta brama nie odstraszyły nas. Wiedzieliśmy o tajnym przejściu, czyli po prostu dziurze w ogrodzeniu, przez którą nie raz wchodziliśmy na teren obiektu.
Był zatem basen z trybunami. Byliśmy my – rozgadani, roześmiani, popijający ciepłe piwo. Był kumpel wygrywający na gitarze modne wtedy kawałki. Pojawiła się też piłka znaleziona między ławkami. Zagraliśmy nią w zbijaka. Znacie? Pamiętacie? Należy tak rzucić piłką, aby uderzyć nią w innego gracza i tym samym wyeliminować go z dalszej gry. Zabawa przeniosła się nad basen. Piłkę przechwycił mój brat. Wycelował nią we mnie i zamachnął się. Tyle zauważyłem. Uciekając przed piłką, w ostatniej chwili skoczyłem do basenu. Skok nie był planowany, więc źle się do niego wybiłem. Chrupnięcie kości usłyszałem zderzając się z lustrem wody. Brat skoczył za mną. Zauważył, że się nie ruszam. Sądził, że się z nim droczę. Podtopił mnie więc jeszcze ze dwa razy. Moje ciało nie zareagowało. Bezwładnie unosiłem się na wodzie.
Ktoś, w jakiś sposób zadzwonił po pogotowie. Karetka z ekipą przyjechała dopiero po godzinie, choć szpital był blisko. Jego zabudowania usytuowane na wzniesieniu widoczne były z basenu. Leżałem przy krawędzi zbiornika jak śnięta ryba. Wymarznięty, w szoku, nie rozumiejący nic z tego co się już wydarzyło i co się właśnie dzieje. Zdolny jedynie do poruszania gałkami ocznymi i krótkich odpowiedzi
na pytania. Kumple nie wierzyli, że nic nie czuję. Kłuli moje ręce i nogi. Nie reagowałem… Ratownicy zapakowali mnie do karetki i zawieźli na izbę przyjęć konińskiego szpitala. Tam uznali, że najlepiej to mi pomogą w Poznaniu. To był wówczas jeden z ośrodków (oprócz Warszawy i Bydgoszczy), który wykonywał operacje tzw. odbarczania, czyli stabilizacji kanału kręgowego u pacjentów z urazami kręgosłupa i rdzenia kręgowego. Bo to, że coś się stało z moim kręgosłupem to już było wiadomo.
Znalazłem się na oddziale intensywnej terapii w szpitalu w Poznaniu. A tam kolejny… remont. Z braku miejsc, pacjentów kładziono na łóżkach piętrowych. Na dole mniej, a na górze bardziej samodzielnych. Z kilku sal operacyjnych czynna była tylko jedna. Operację odbarczania wykonuje się w ciągu 1 godziny od wypadku. Wtedy jest największa szansa na zachowanie funkcji rdzenia kręgowego. Ja swoją
przeszedłem dopiero po dwóch tygodniach.
Kiedy mi powiedzieli, że już nigdy nie będę chodził? Nie pamiętam. Chyba kiedyś, jakiś lekarz, który akurat miał dyżur. W pamięć wryła mi się diagnoza: zmiażdżenie kręgu C5, fragmenty kręgu wbite w rdzeń naderwały jego strukturę i przerwały jego ciągłość. Efekt: porażenie czterokończynowe, brak odruchu chwytnego i ruchu palcami dłoni. Po 30 latach od wypadku, nadgarstki wciąż wiszą mi bezwładnie. Nie mogę ich zablokować. Dzięki intensywnej, systematycznej rehabilitacji sam umyję zęby, twarz, dłonie a także zjem posiłek sztućcami przymocowanymi paskiem do ręki. Zanim jednak, dużo później, udało mi się
pewnych umiejętności nauczyć od nowa i stać się w wielu sprawach samodzielnym to…
Niemal cały rok. Tak długo żyłem nadzieją, że pewnego dnia się obudzę i jak dawniej po prostu wstanę z łóżka i na własnych nogach wyjdę ze szpitala. Przestałem się co do tego łudzić podczas pobytu w podwarszawskim Konstancinie-Jeziornej, na oddziale przeciwodleżynowym w (jak brzmi obecna nazwa) Mazowieckim Centrum Rehabilitacji STOCER. Leczenie pozostałości po konińskim szpitalu, czyli głębokich odleżyn na kości krzyżowej, pod piętami, na łokciach i pod kolanami trwało tam 7,5 miesiąca. Pod profesjonalną opieką, w dobrych warunkach zacząłem dochodzić do siebie i analizować swoją sytuację. Patrzyłem na inne osoby na wózkach. Powoli dochodziło do mnie, że „ten wózek to już na zawsze”. Im bardziej to rozumiałem, tym silniej czułem, że muszę zawalczyć o siebie i swoje nowe życie.
Nie znałem tego gościa. Był wysoki, szczupły, nosił okulary i wciąż się uśmiechał. – Ja cię znam. Mówili mi o tobie. Ty jesteś Maciek. Jesteś po skoku. Ja się tobą zajmę – powiedział, gdy odwiedził mnie jeszcze w szpitalu, przed wyjazdem do Konstancina. Przedstawił się. Jego nazwisko nic mi nie mówiło. Pogadaliśmy sobie miło, a potem poszedł. Zapomniałem o nim. Wyjechałem do Reptów Śląskich na rehabilitację. Gdy wróciłem, obcy facet znowu zadzwonił. Powiedział, że przyśle po mnie busa, który zawiezie mnie do Mielnicy na warsztaty terapii zajęciowej dla osób niepełnosprawnych. Nie chciałem. Wykręciłem się. Znałem już sporo takich osób, ale sam siebie tak nie określałem. Po jakimś czasie facet zadzwonił po raz drugi i znowu przysłał busa. Tym razem pojechałem. Trzeci raz facet nie zadzwonił. To ja do niego zadzwoniłem i sam poprosiłem o samochód.
Tym facetem był doktor Piotr Janaszek. Lekarz specjalista ortopedii i rehabilitacji, społecznik, publicysta, założyciel nowatorskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci i Młodzieży Niepełnosprawnej w Mielnicy nad Gopłem. Najpierw trafiłem do mielnickiej pracowni komputerowej. Przeszedłem kilka kursów, nauczyłem się nowych programów, także graficznych. Branża IT, w Polsce wówczas dopiero nabierająca kształtów i tworząca nowe kadry wciągała mnie coraz bardziej. Stwarzała mi szansę na nową, ciekawą, rozwijającą pracę, a w konsekwencji na niezależne na miarę moich możliwości fizycznych życie. Wykorzystałem tę szansę.
Przez 12 lat pracowałem w różnych firmach z branży IT. „Obcy facet”, Piotr, stawał mi się coraz bliższy. Coraz też gorliwiej starałem się, podobnie jak Piotr, pomóc innym ludziom. Po tragicznej śmierci Piotra, aby kontynuować dzieło jego życia, wspólnie z jego córkami, Zuzanną i Olgą, założyliśmy Fundację im. Doktora Janaszka PODAJ DALEJ.
Stworzyliśmy w Fundacji m.in. bardzo mi bliską Grupę Doradców Pierwszego Kontaktu. Jest nas kilka osób. Podobnych do mnie tzw. instruktorów niezależności, a także psycholog, pielęgniarka, fizjoterapeuta, logopeda, pracownik socjalny. Od przyjaciół, znajomych, pracowników szpitali – tak się dowiadujemy o ludziach takich jak ja, którzy właśnie usłyszeli, że nogi już ich nigdzie nie poniosą. Odwiedzamy ich, gdy pozwolą na to oni sami, ich rodziny i lekarze. Przyjmują nas różnie. Jedni hardo odprawiają nas twierdząc, że niepełnosprawność ich nie dotyczy, bo przecież oni „z tego wyjadą”. Inni z bólem patrzą na nasze wózki widząc w nich jakby pieczęcie swojego losu. Jeszcze inni słuchają z nadzieją naszych wskazówek, aby poukładać swoje życie na nowo. A my ich wszystkich po prostu próbujemy z tym nowym dla nich stanem oswoić i tak nimi pokierować, aby nie popełnili takich błędów jak my.
Ja i mój wózek. Żyję z nim i na nim od 30 lat. Gdyby był moją żoną, to w 2024 roku obchodzilibyśmy perłowe gody. Model aktywny, z małym napędem, który za pomocą smart watcha na nadgarstku włączam np. w drodze do biura, czy przemieszczając się po mieście. Po biurze Fundacji PODAJ DALEJ, w której pracuję już na stałe, jeżdżę samodzielnie poruszając kołami. Moje biurko i sprzęt komputerowy nie są jakoś specjalnie dostosowane. Mam normalną klawiaturę i zwyczajną mysz. Dopasowana do moich możliwości i komfortu pracy jest tylko organizacja urządzeń, np. takie ustawienie drukarki, abym sam mógł z niej wyjąć dokumenty.
W pełni samodzielny i sprawny nie jestem. Potrzebuję pomocy asystenta osoby niepełnosprawnej przy myciu, czynnościach higienicznych, ubieraniu się i rozbieraniu, wsiadaniu i zsiadaniu z wózka, transporcie do miejsc daleko oddalonych od mojego domu. Asystent towarzyszy mi np. w podróżach za granicę, które są, obok sportu i muzyki, moją pasją. Moja córka, Ania, mieszka i pracuje w Niemczech. Drugiej rodziny nie założyłem. Byłem w kilku, krótszych i dłuższych związkach. Nie wyszło. Nie dogadaliśmy się. To się zdarza wszystkim. Na razie mieszkam z rodzicami. Oboje są już bardzo wiekowi. Liczę się z tym, że już wkrótce
nie będą mieli sił, aby mi pomóc, że sami będą wymagać opieki. Co się wtedy ze mną stanie…?
Odwiedzam często Osadę Janaszkowo. Patrzę na mury budynku, który jest symbolem marzeń Piotra Janaszka i moich własnych o niezależnym życiu osób z niepełnosprawnościami. Wyobrażam sobie wtedy, że pewnego dnia, wspólnie z innymi osobami, które nagle utraciły sprawność i aby zwyczajnie żyć potrzebują pomocy innych, wprowadzam się do Janaszkowego mieszkania wspomaganego. To jak szybko moje marzenie się spełni zależy także od Ciebie. Pomóż mi w tym i razem ze mną zbuduj Osadę Janaszkowo.